poniedziałek, 23 lutego 2015

24.

"Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie dobrem". 

*****

Idalia - z mocnym postanowieniem natychmiastowego rozwiązania problemu - chwyciła telefon. Przeliczyła się - omal nie wypadł z jej drżących rąk.
"Nie, tak dobrze to nie będzie, nie jest to łatwe, fakt, ale trzeba zadzwonić, upewnić się, że to Wiktor i raz na zawsze z tym skończyć, właśnie tak" - myślała, racjonalizując sytuację.
Poradzi sobie, zawsze ze wszystkim sobie radzi, a to tylko głupia rozmowa, nic nadzwyczajnego.
Ale jak zacząć, zapytać, co u niego? A może uderzyć od razu, prosto jak strzelił, czemu, do wszystkich diabłów, nie chce dać jej spokojnie żyć?
Odnalazła numer na liście kontaktów, znów się zawahała. Nie mogła wcisnąć przycisku.
"Weź się w garść, to śmieszne" - jeśli nawet, taki argument nie pomagał. Nie przekonał ani jej dłoni, żeby wykonać ruch, ani mózgu, żeby ruch zainicjować.
- Kupię sobie kota, pani Krysia ma rację, przynajmniej przestanę gadać sama do siebie - powiedziała na głos. - Zracjonalizujmy, skoro tak muszę.
Szybko podeszła do okna, otworzyła je na całą szerokość i wciągnęła do płuc mroźne powietrze, - ile się tylko zmieściło - po czym usiadła na parapecie. Nawet jeśli wyglądała głupio, miała to gdzieś. Zawsze najlepsze pomysły przychodziły jej do głowy, kiedy nie dosięgała nogami podłoża i mogła nimi swobodnie majtać. Tak jej się dobrze myślało, wada fabryczna.
- Okej, w takim razie rozważmy wszystkie opcje. Jeśli włączy się poczta głosowa, poproszę go o oddzwonienie. Ważne, żeby pewnym, nie wyrażającym żadnych emocji tonem, bez problemu da się zrobić.
Przymknęła okno, na zewnątrz było diablo zimno. Chłód przenikał jej ciało do szpiku kości.
- Jeśli natomiast odbierze - bezwiednie wstrzymała oddech. - Powiem mu, że to idiotyzm, właśnie tak, cholerny idiotyzm, żeby bliscy kiedyś sobie ludzie, których tyle łączyło - na myśl o ich najistotniejszej wspólnej sprawie poczuła pieczenie pod powiekami, nie pozwoliła jednak wydostać się łzom. Ten etap miała już za sobą. - Żeby tacy ludzie udawali, że się nie znają. Że tego wszystkiego nie było. No więc ja, jako terapeuta, specjalista, a może jako była żona? W każdym razie ja wyciągam do niego rękę, do zgody, czy jakoś tak.
W zamyśleniu zasłoniła twarz dłońmi.
- A potem to już samo poleci, nie dam mu dojść do słowa. Każdego da się zagadać. No, pani doktor, wykonać.
Zeskoczyła z parapetu. Zawartość jej żołądka natychmiast poszybowała w górę. Prosto do gardła. Z trudem przełknęła ślinę i wcisnęła przycisk.
Wzięła głęboki oddech.
"Przepraszamy, nie ma takiego numeru, sprawdź numer i spróbuj ponownie".
W sekundę uszło z niej całe powietrze. Wypełniła się pustką.
"I co ja mam teraz robić" - pierwsza myśl.
Żadnej innej pomyśleć nie zdążyła. Pędem pognała do łazienki. Mimo prawie pustego żołądka wymiotowała widowiskowo - nieprzerwanie, gwałtownie i długo.

*

- Idalia! Zatrzymaj się! Co ty, biegasz w maratonach?
Internistka, zirytowana już mocno mimo rozpoczynającego się dopiero dnia, usiłowała dogonić pędzącą koleżankę.
- Agata, jestem spóźniona. Za piętnaście minut mam pacjentkę, a jestem kompletnie niegotowa, nie pamiętam nawet, jak ma na imię.
- Za piętnaście minut to świat może przestać istnieć. Wyuczysz się, spoko, powinnaś zdążyć przed wielkim bum.
- Optymistka - Cichocka nie zdołała powstrzymać uśmiechu. - Co jest?
- Kawa.
- Nie ma mowy, masz trzy minuty.
- Później kawa?
- Jest możliwość.
- Skoro nie kawa, to sprawa.
- Aga! Lecisz!
- Mam trzy minuty.
- Już dwie i pół.
- Jeśli przyklepiesz kawę po południu, wyrobię się w dziesięć sekund.
- Stoi.
Uśmiechnięte lekarki mocno przybiły piątkę. W tym momencie zadzwonił telefon Idalii.
- Cichocka, słucham.
- Miłego dnia pracy, pani doktor. Myślę o pani ciepło.
- Kto mówi? Halo! Bez żartów, dość tego! Imię i nazwisko, natychmiast!
Usłyszała cichy, złowieszczy śmiech, po czym połączenie zostało przerwane, niewiele brakowało, żeby nie tylko telefoniczne, ale i Idalii z rzeczywistością. Bo nagle zrobiło jej się bardzo, bardzo słabo.
- Hej, hej, hej, wolnego, pani doktor! - Agata podtrzymała osuwającą się na ziemię kobietę. - Nie tracimy łączności! Świat jest fajny!
Idalia oddychała - szybko, płytko, rozpaczliwie. Walczyła z całych sił. Z trudem pokonała słabość.
- Już lepiej, dzięki.
- Nieźle mnie nastraszyłaś. Wszystko w porządku?
- Dawno wszystko nie było aż tak nie w porządku. Twoje dziesięć sekund. Czas, start.
- Na izbie czeka nasza była pacjentka, tak na mnie, jak i na ciebie.
- Co ty mówisz! Kto?
- Joasia Stawiarska, kojarzysz?
- Głupie pytanie, co się stało? Widziałam się z nią przedwczoraj...
- Dowiesz się na izbie.
- Prowadź więc.

*
Na kozetce w gabinecie siedziała Joanna. Przyciskając spuchniętą rękę do siebie i bezskutecznie próbując powstrzymać grymas bólu.
- Co się stało? - spytała Idalia, wzdychając.
- Koniecznie muszę z tobą porozmawiać!
- Nie tak szybko - Agata stanęła naprzeciwko poszkodowanej. - Najpierw ja obejrzę rękę. Ida, zbyt dobrze to nie wygląda. Ręka w nadgarstku co najmniej zwichnięta. Pacjentka uważa, że się przewróciła, to jest możliwe pod jednym warunkiem: albo ktoś ją popchnął, albo skądś spadła. Zwykły upadek tak nie przebiega. Zwiększona ciepłota w miejscu urazu, silny obrzęk i ból, ruchy czynne niemożliwe, bierne...
Woźnicka poruszyła delikatnie ręką Joanny.
- AAA! Boli!
- Bierne bardzo bolesne. Robimy zdjęcie rtg, pani Joanno. Natychmiast.
- Wracam za godzinę, porozmawiamy sobie myślę o tym "przewrocie". Jeśli mnie w tym widzisz, szykuj wersję bez ściemy - powiedziała wyraźnie wściekła Idalia, pospiesznie wychodząc.
- Mówiłam pani, że tak będzie. Idalia ma obowiązki do wypełnienia. A pani ręka jest teraz naszym największym problemem, no, już, już, idziemy się fotografować. Prędziutko! Życzę serdecznie braku złamania.

*

- Słucham - Idalia usiadła wygodniej na sofie, spróbowała się rozluźnić. - Tym razem prawdy.

Ręka na szczęście okazała się nie być złamana. Zwichnięty nadgarstek został nastawiony i unieruchomiony.
- Udało się.
- Nie rozumiem.
- Pierwsza dobra rzecz, pamiętasz? Mówiłaś mi przy naszym spotkaniu po próbie samobójczej, że kiedy zrobię pierwszą dobrą, udaną rzecz w nowym życiu, będziesz ze mnie dumna. Zrobiłam coś dobrego.
- Chyba komuś się nie spodobała twoja ingerencja, skoro tak cię urządził. Opowiedz po kolei. W żołnierskich słowach, bo nie mam wiele czasu.
- Jeśli obiecasz, że mi pomożesz.
- Powoli, nie składam obietnic, o których nie mam pojęcia.
- Bardzo mi zależy, żeby komuś pomóc. Wszystko dotąd robiłam tylko dla siebie. Pierwszy raz chcę to zmienić. Ida, błagam cię, pomóż mi. Bez twojej pomocy to się nie uda.
Lekarka milczała, siedziała w bezruchu, z zamkniętymi oczami, czekając na ciąg dalszy opowieści.
- Dobrze więc, krótko i na temat. Moja sąsiadka, Klaudia, osiemnaście lat, mama dwumiesięcznego Maksa. Nieplanowana ciąża. Tatuś się ulotnił, rodzice ze wsi, opinia sąsiadów ponad wszystko, wstydu nie zniosą. Wynajęli jej mieszkanie w Warszawie, przesyłają trochę grosza i poza tym nic, już i tak czują się fajni. Nie chcą córki znać.
- Nadal nie widzę związku ze mną.
- Bo nie umiem być dostatecznie żołnierska.
- Wybacz, ciężki dzień.
- Ani przez chwilę się nie gniewałam. No więc, ciąża minęła spokojnie, pomagałam jej, na ile pozwalała, kupowałam wyprawkę dla dziecka, bo ze swoich pieniędzy nie miałaby szans nawet na wózek czy łóżeczko. Dawałam jej jeść. Wspólnymi siłami utuczyłyśmy zdrowego Maksa, i tu zaczęły się schody.
- Jest ciągle niewyspana, zmęczona i sfrustrowana.
- Niekoniecznie. Najpierw była złą matką, bo nie umiała go karmić, nic takiego, butelka to nie arszenik, tylko spróbuj ją o tym przekonać. Potem było źle, bo płakał, a ona nie wiedziała dlaczego. Zajmowałam się małym, żeby ją odciążyć. Myślałam, że to normalne i przejściowe. Od dwóch tygodni jest przekonana, że Maks umrze lub jest bardzo poważnie chory i że to, rzecz jasna, jej wina. Ida, to zdrowy, śliczny, spokojny maluszek, nie ma podstaw do niepokoju. Dbam o niego, jak umiem. Klaudia ignoruje jego płacz, prawie nic nie je i nie wstaje z łóżka. Pomóż mi. Zrób coś, porozmawiaj z nią, proszę. Jesteś ich jedyną nadzieją.
- Zadzwoń po karetkę, matka powinna się poddać leczeniu. To są typowe objawy depresji poporodowej. Nie podejmie prawidłowej opieki nad dzieckiem. A jeśli była w stanie popchnąć cię aż tak mocno, że zwichnęłaś nadgarstek, z dzieckiem więzi nie stworzy, wręcz mu zagraża, potrzebuje fachowej pomocy. Nie ma na co czekać.
- Proszę. Dobrze wiesz, że jeśli zadzwonię po karetkę, opieka społeczna zabierze Maksa do pogotowia opiekuńczego. Wszystko się skomplikuje. Na żadną więź nie będzie szans, jak ruszy machina prawna, nawet odzyskać go nie będzie łatwo. Idalia, to jest dobra dziewczyna. Ona się naprawdę na niego cieszyła!
- Dobro matki i dziecka jest najważniejsze. Matka potrzebuje opieki medycznej, dziecko opieki w ogóle. Nie ma nad czym deliberować. Asia, ja nie mam czasu być niańką depresyjnej pacjentki, nie mam jej gdzie wcisnąć, a ona nie zechce ze mną najpewniej w ogóle rozmawiać. To nie jest katar.
- Zajmę się Maksem.
- Bezprawnie.
- Nikt się o tym nie dowie, a jego mama niedługo odzyska motywację do walki, jeśli nam pomożesz.
- Nie mogę wam pomóc.
- Nie chcesz.
- Asia, całodobowa psychiatryczna opieka medyczna, rozumiesz sens?
- Idalia, jedna rozmowa, proszę.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Joanna patrzyła błagalnie, Idalia ciągle się zastanawiała.
- Okej, dzisiaj wieczorem. Jedno spotkanie i robimy, jak powiedziałam.
- Wiedziałam! - kobieta objęła lekarkę, z rozpędu obiema rękami. - Cholera, zapomniałam, jak to jednak boli, jesteś cudowna! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze! Wspólnymi siłami uratujemy rodzinę!
"Idealistka" - pomyślała psychiatra, ale entuzjazm Joanny rozlał się spokojem w jej sercu. "Cóż, czas czekać wieczoru".
I chociaż sama przed sobą nie chciała się przyznać, a już tym bardziej informować o tym kobiety - jak zapowiadała, była dumna ze swojej pacjentki - bardzo dumna.

poniedziałek, 16 lutego 2015

23.

"Najpiękniejsze rzeczy, które mnie w życiu spotkały to uśmiech dziecka i słowa: kocham cię nad życie". 

*****

Hana z trudem i po omacku podniosła się z łóżka. Był środek nocy, a ona była zmęczona. Niezwykle, permanentnie, niewyobrażalnie i jak nigdy jeszcze. Sara, podświadomie czując ruch matki, cichutko zakwiliła w łóżeczku.
- Śpij, moja dziewczynko, błagam na wszystko, śpij.
Młoda matka nieprzytomnie poczłapała do kuchni. Niezdarnie zapaliła światło i gwałtownie otworzyła usta do krzyku.
Piotr wstał zza stołu.
- Spokojnie, to tylko ja - przygarnął żonę do siebie i mocno, czule przytulił.
- Śmiertelnie mnie wystraszyłeś, litości!
- Dlaczego nie śpisz? Masz jedyną i niepowtarzalną okazję.
- O to samo mogłabym zapytać ciebie.
Kobieta nalała wody do szklanki i wypiła wszystko niemal jednym haustem.
- Nie mogę spać, Hana, mam wrażenie, że jak tylko przyłożę głowę do poduszki, zasnę jak kamień. A wtedy jej nie usłyszę, kiedy będzie mnie akurat potrzebowała.
- To ja do niej wstanę. Przecież mamy się wymieniać w ciągu jednej nocy, a nie noc ty, noc ja. Taka była umowa.
- Wstaniesz, po trzech tygodniach ciągłego niedosypiania? Nie jestem pewien.
Hana usiadła na kolanach Piotra i mocno do niego przylgnęła. Wszystko, czego chciała, to czuć jego ciepło i zapach.
- Wstanę, bo jesteś wspaniałym mężem i ojcem.
Przycisnęła usta do jego ust. Złączyli się w długim, powolnym pocałunku.
- To ty jesteś wspaniałą matką. I nie myśl sobie, że nie widzę, jak mnie oszczędzasz. Jeszcze dobrze oczu nie otworzę, a ty już trzymasz ją na rękach.
- Po pierwsze, chodzisz już, niestety, do pracy, nie zamierzam mieć ludzi na sumieniu. Po drugie, we wszystkim ciągle mi pomagasz. Gdyby nie ty, padłabym z wycieńczenia. Naprawdę to doceniam.
- Ech - Piotr potarł oczy wierzchem dłoni. - I pomyśleć, że nikt nas nie uprzedził, że nasze dziecko będzie miało wbudowany programator i będzie się budziło dokładnie co dwie godziny.
- A nawet gdyby uprzedził, cofnąłbyś czas?
- Nigdy. Jak żyję, czegoś takiego nie czułem.
- Takiego czego?
- Takiej dumy, czułości, miłości nie do ogarnięcia. Zupełnie nieznanego mi rodzaju miłości. Nie znam tego człowieka, Hana, nie wiem, kim zechce być, czy się nie będę za nią wstydził, ale dałbym się dla niej pokroić w plasterki. Nikogo nigdy tak nie kochałem, nawet ciebie.
- Czy ja zgadzałam się, żebyś czytał moje myśli? Mam tak samo, dokładnie identycznie. Wszystko dla niej wytrzymam. Brak snu, te ciągłe pieluchy, ten płacz, którego często nie rozumiem, a który rozdziera mi serce. To nie jest instynkt. To ogromna siła, która napędza mnie do działania. Ja chyba za długo na nią czekałam, żeby mogły mnie teraz złamać drobiazgi.
- Mnie napędza twój spokój, cierpliwa determinacja. Skończyło się trudne czekanie. Osiągnęliśmy nasz cel. A przy okazji nadałaś mojemu życiu nowy sens, który będzie miało już zawsze. Nawet wtedy, kiedy wszystko inne go mieć przestanie, ją będę kochał nadal.
Hana, zamyślona, ziewnęła szeroko. 
- Ot i wszystko w temacie, nie mam więcej pytań.
Chirurg z trudem utrzymywał w pionie mocno ciążącą mu głowę. Spojrzał w zmęczone oczy żony.
- To ile mamy do następnej pobudki?
-10 minut, góra piętnaście, nasza córka miewa czasem drobne poślizgi.
- A co ty na to, żeby ten czas wykorzystać w sposób nieskomplikowany , od którego zaczęliśmy patetyczne zwierzenia?
- Jeśli masz na myśli ten sposób, który nie wymaga słów... jestem bardzo za.
- Niezwykle domyślna jesteś mimo niewyspania. Właśnie ten.
Zmęczone oczy tym razem nie były im potrzebne. Swoje usta znaleźli bez ich pomocy. Szybko i bezbłędnie.
*

Tosia postanowiła postąpić logicznie. Oboje - mama i tata uważali, że logika nigdy nie zawodzi. A że to była jedna z niewielu rzeczy, w których się z sobą zgadzali, musieli mieć rację. Wierzyła, że nie zawiedzie i jej.
Plan w zasadzie był prosty w realizacji: umyć naczynia i posprzątać mieszkanie. Wady projektu? Trzeba będzie odłożyć książkę, a przecież lada chwila miała się dowiedzieć, kim jest Bratosiostra. Moment więc odkładaniu bynajmniej nie sprzyjał.
Zalety? Całe mnóstwo. Pierwsza - duma mamy, Tosia lubiła, kiedy była z niej dumna. Druga - jej uśmiech - mama ostatnio bardzo rzadko się uśmiechała. No i trzecia, najważniejsza - mama zawiezie ją do Hany. Ale zawiezie niezwyczajnie. Bo zwykle, kiedy Tosia pytała, czy zostaną tam razem, mama wymyślała tysiące wymówek, a to bałagan, a to obiad, a to zakupy. Dzisiaj zakupy są zrobione, obiad został z wczoraj, a mieszkanie... Cóż, wyglądało na to, że zalet jest znacznie, znacznie więcej.
Dziewczynka z westchnieniem włożyła do "Felixa, Neta i Niki" różową zakładkę, trochę już co prawda obciachową, ale miała do niej sentyment i szkoda było się jej pozbywać. Rzuciła książkę na łóżko przykryte kocykiem z Puchatkiem (ten był zawsze modny) i pobiegła do przedpokoju, żeby wyjąć z szafy odkurzacz.
*

- Hana! - Tosia bez zastanowienia, jak wszystkie szczęśliwe dzieci na widok kochanych dorosłych, rzuciła się kobiecie na szyję.
- Hej, dziewczynko moja! Nareszcie jesteście, tak was długo nie było od wysłania mi smsa, że zaczynałam się niepokoić - pocałowała dziecko w czoło.
- Jechałyśmy ostrożnie, korki, poza tym na drodze nigdy nic nie wiadomo...
Goldberg dopiero teraz przeniosła wzrok na wypowiadającą te słowa stojącą w drzwiach Magdę. Zdenerwowaną, mocno przejętą i spłoszoną. Magdę, która tym razem nie zamierzała wyjść.
A zaraz potem złowiła proszące spojrzenie swojej przybranej córki. I zrozumiała w mig.
- Wchodźcie, zapraszam was na herbatę, nie będziemy tu przecież tak stać. Napijesz się ze mną, Magda?
Spojrzała matce dziewczynki prosto w oczy. Kobieta odwzajemniła spojrzenie, pierwszy raz zdecydowanie, stanowczo.
- Chętnie.
- A gdzie jest Sara, mogę do niej iść? - Tosia szczebiotała przejęta. Dziecko nadal było w jej życiu atrakcją.
- Sara śpi, ale jak będziesz cichutko, możesz przy niej posiedzieć. Za to jak będziesz głośno, obudzi się i wtedy ja nie zdążę zrobić nawet herbaty.
Magda się uśmiechnęła i lekko rozluźniła.
- A ja mogę soczku? - Tosia miała własne plany
- Oczywiście. Zaraz ci przyniosę.
Dziewczynka pobiegła do pokoju siostry i ze zdumieniem wciągnęła powietrze do płuc. Wszędzie czymś pachniało. W pokoju, w kuchni, w całym domu. Szybko zrozumiała, że to zapach noworodka. Zapach mleka, oliwki i czegoś nieokreślonego, co od pokoleń wywoływało w kobietach, nawet tych przyszłych i małych, najgłębiej skrywane pokłady czułości. A te po pewnym czasie zsyłały chęć do nieustannego przedłużania istnienia ludzkiej rasy. Ale tego Tosia jeszcze nie mogła rozumieć.
Hana i Magda usiadły przy kuchennym stole, obie nieco sztywno.
- Ty rób herbatę, a ja, pozwól, skończę z tym wariactwem. Raz a dobrze.
Wstała gwałtownie, ginekolog zastygła w bezruchu z ręką na czajniku. Matka Tosi rozpoczęła swój nerwowy spacer - od drzwi do okna. Nie mogła wiedzieć, jak bardzo drażni to Hanę w zachowaniu Piotra i jak dziwnie jej z myślą, kto od kogo się tego nauczył.
- Przepraszam cię. Szczerze. Ostatnio nagadałam strasznych głupot. W zasadzie tak nie myślę, albo dobra - skoro już prawda - myślę, ale tylko kiedy jestem wściekła, samotna, zrozpaczona i nade wszystko wściekła.
Po policzkach Magdy spłynęły dwie niechciane, samotne łzy. Hanę wypełniła czułość.
- Zostałam sama. Z dzieckiem. Piotr za wszelką cenę daje mi odczuć, że patrzy na mnie w ogóle tylko ze względu na Tośkę. Bo on jest teraz nowym, lepszym, innym człowiekiem, i jak myślisz, jak ja się w tym wszystkim czuję?
- Tak jak ja po poronieniu - odpowiedziała cicho. - Miałam Piotra, jak ty masz Tosię. Ale czułam się sama, jakbym była na jakiejś cholernie bezludnej wyspie. Tylko ja i moje obowiązki. Do zwariowania. Dzień, noc, dzień. I udawanie, że wszystko jest w idealnym porządku, ale jakoś ani ja światu, ani mnie świat jest kompletnie do niczego nie potrzebny. Wiem, dlatego się nie gniewam, a nawet rozumiem.
- Lepiej bym tego nie ujęła. Tylko druga kobieta jest w stanie zrozumieć, jakimi jesteśmy twardzielkami i histeryczkami jednocześnie.
Roześmiały się.
I w tym momencie, jak zwykle nie w porę, rozległ się świdrujący uszy płacz dziecka.
- Mamo, Hana!
- Chodźmy ratować nasze pisklęta - Hana wyciągnęła rękę do Magdy i mocno uścisnęła jej dłoń, zdecydowanie po męsku.
Poszły ramie w ramię, jak matka z matką.
- Ale ktoś jest głodny, mam wrażenie, że z tego wrzasku zjesz mamusię razem z ubraniem. No chodź, żabko.
Wyciągnęła córeczkę z łóżeczka i usiadła na łóżku, chcąc przystawić ją do piersi. Ułożyła dziecko na boku.
- Mam dla ciebie propozycję. Skorzystasz lub nie, mnie tak było znacznie wygodniej. Możesz mi nie wierzyć, ale nigdy tyle nie przeczytałam, ile podczas godzin karmienia.
- Miałaś wolne obie ręce?
- Najpierw jedną, bo się trochę bałam, a potem zaufałam tej tam, co stoi i patrzy.
Magda wzięła Sarę na ręce i położyła na brzuszku, na mamie. Dziewczynka szybko znalazła swoją mleczną drogę. Kobiety upewniły się, że z łatwością oddycha i jest z nowego rozwiązania niezwykle zadowolona.
- Genialne w swej prostocie. Jesteś wspaniała. Choć przyznam, nigdy bym nie pomyślała nawet, że kiedyś tak o tobie powiem.
- Kiedy powiem Piotrowi, że zafascynowana przyglądam się jego karmiącej żonie z tęsknotą, że mam to już za sobą, pomyśli, że jednak zwariowałam.
- No, to teraz ja do tatusia zadzwonię i udam że płaczę. A wtedy tu przyjedzie, bo się jak zwykle zdenerwuje, że to przez was, powiem, że się kłócicie. I będzie w takim szoku, jak was zobaczy, że chętnie pójdzie z nami na spacer. I w ten sposób znowu się stanie tak, jak ja chcę - proste- po tych słowach mała rzuciła się do telefonu.
- Proste - powiedziały jednocześnie kobiety, pierwszy raz uśmiechając się do siebie ciepło.


poniedziałek, 9 lutego 2015

22.

"- Boję się, że kiedy będziemy od siebie na wyciągnięcie ręki, wszystko się zepsuje. Nie będę już dla ciebie świętem, tylko codziennością. Niezmiernie trudno zachwycać się codziennością".

*****

- Wiktoria, chcesz kawy?
Woźnicka stała przed drzwiami pokoju przyjaciółki i mocowała się z klamką, próbując je choćby rozewrzeć. Mimo że nie były zamknięte na klucz, nie wiedzieć czemu stawiały opór.
- Zawsze, Agu, ale na razie tu nie wejdziesz.
- Nie chcą mnie, mnie nie chcą? Ta zniewaga krwi wymaga!
- Pożądają cię wręcz.
Agata zaniosła się śmiechem.
- A diabli by to - zza drzwi rozległ się potężny huk. - Pożądają to chyba jednak złe słowo. Może podążają? O, może być, podąż po tę kawę, a tym czasem ja - huk rozległ się ponownie, teraz jakby zwiększając natężenie. - A niechby to jasny szlag trafił wreszcie!
Przekleństw, które padły potem, Agata już nie usłyszała.

- No, koniecznie już musisz mi otworzyć.
Tym razem oprócz lekarki przed drzwiami znalazła się spoczywająca w jej objęciach taca, a na niej, nieco chybotliwa, zawartość: talerz ciastek, dzbanek kawy i dwa kubki (kto by pił kawę w filiżankach).
Wiktoria drzwi otworzyła, Agata też otworzyła, niezwykle szeroko - oczy ze zdziwienia, a stan zawartości tacy z nieznacznie chybotliwego zmienił się w poważnie rozchwiany.
- Co ty tu robisz? Że już, że teraz? Że tak nagle, naprawdę i ostatecznie serio?
Tacę uratowała Wiktoria, przyjaciółki nie zdążyła. Woźnicka w kompletnym oszołomieniu potknęła się o znajdujące się naprzeciwko niej wyładowane po brzegi pudełko i ciężko klapnęła na leżący dokładnie za nią atlas anatomiczny.
- Wyprowadzam się, a za tydzień wychodzę za mąż. Naprawdę i ostatecznie serio.
- Zaraz, zaraz, po kolei - internistka starała się wyjść z szoku. Wychodzenie rozpoczęła od wyjęcia spod tyłka atlasu anatomii. Raz dlatego, że jakby nie patrzeć trochę profanacja przysiadać, dwa, ponieważ do najwygodniejszych siedzisk jednak nie należał.
- Powiedziałaś mi kiedyś, że zarezerwował datę w urzędzie, bez informowania cię o tym. Innym razem mi powiedziałaś, że on to cię owszem, kocha, ale ty podchodzisz do tego raczej na chłodno. Bez emocji, a przynajmniej bez sprecyzowanych. A teraz mi powiedziałaś, co mi powiedziałaś?
- Że się zdecydowałam. Nie martw się, jemu nie zapomniałam o tym powiedzieć.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Po prostu, skoro już zarezerwował tę datę, uznałam to za znak.
- Że co ty do mnie mówisz?
- Powiedziałam mu, że zawsze, jeśli do tego czasu zmienię zdanie, możemy się wycofać. No i niech ta data zostanie. Zdania nie zmieniłam.
- A gdzie są twoje emocje?
- Lubię, kiedy na mnie czeka. Jego obecność mnie uspokaja. Na jego widok ogarnia mnie taka jakaś... ogromna czułość...
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale co bardziej rozmiłowani mogą to samo powiedzieć na przykład o swoim kocie. Czeka, roztkliwia, uspokaja.
- Nie powiem ci, że go kocham. Nie licz na to.
- A mimo to za niego wyjdziesz.
- Tak, bo daje mi stabilizację, poczucie bezpieczeństwa, ja potrzebuję bezpieczeństwa, Agata. Potrzebuję opuszczając mury szpitala przestać udowadniać, innym, a zwłaszcza sobie, że jestem czegoś warta i na coś zasługuję.
- Możesz unieszczęśliwić człowieka.
- Dopiero, kiedy się sobie znudzimy.
- Wika, rutyna jest potworem.
- Oswajalnym.
- Mam ci znaczy życzyć szczęścia? U boku poukładanego Tomasza?
- Znaczy.
Kobiety wstały i w całym tym ogromnym pobojowisku mocno, niezwykle mocno się objęły.
- Wierzę, że wiesz, co robisz. Akceptuję twoją decyzję. Bądź z nim szczęśliwa. Stabilnie szczęśliwa. Kto wie, może właśnie to jest twoja droga. Może tego ciągle szukałaś?
Popatrzyła prosto w zielone oczy Wiktorii. Rudowłosa nie spuściła wzroku.
- Wiesz, czego bym chciała?
- Tego samego dla siebie i Marka.
- Niezupełnie, nomen omen, pudło, chciałabym, żebyś za rok o tej samej porze, ale koniecznie w innej scenerii, powiedziała mi: tak, Aga, kocham go. Nad życie.
- Niech się spełni - głos Wiktorii drgnął nieco. W jej oczach pojawił się błysk.
- No i jeszcze czegoś.
Chirurg spojrzała pytająco.
- Żeby czasem w tym twoim nowym, pięknym domu znalazło się dla mnie trochę miejsca pod twoim nowym, pięknym łóżkiem. Bo już za tobą tęsknię.
- Mój dom i moje miejsce pod łóżkiem stoi zawsze dla ciebie otworem. I pajęczynką.
A po chwili płakały już obie, tonąc w uściskach i łzach. Z wiarą, że decyzje czasem bywają słuszne, nadzieją, że wszystko się jakoś ułoży i miłością, tą ich - siostrzaną, niezawodną i nade wszystko pewną.

*

Idalia zaparkowała samochód przed blokiem, zgasiła silnik i ostatecznie opadła z sił.

Była zmęczona, zmęczeniem, które uwielbiała. Odbierającym siły, odganiającym myśli, dobrze jej znanym zmęczeniem. Wskazującym drogę w każdy kolejny dzień, cóż, że niezwykle podobny do poprzedniego. Ale czy powtarzalność jest znowu aż taka zła?
I siedziała tak, długo, może nawet zbyt długo, tempo wpatrując się w ciemność za szybą. Prawda, że uspokojone było dzisiaj jej życie, ale próżno rozglądała się w nim za choćby odrobiną sensu, poczuciem celu i wartości podejmowanych działań. Choć nie chciała się do tego przyznać nawet przed sobą, już nie była taka pewna prawidłowości swoich jeszcze niedawno jedynie słusznych wyborów. Czegoś jej brakowało. Mocno, dokuczliwie za czymś tęskniła. Za czym, wolała się nie zastanawiać. Wybrała drogę, a czas, jak to czas, rzadko bywa ludzkim sprzymierzeńcem, nie ułatwiał i jej. Płynął, nieubłagany i nieczuły, ciągle zbyt prędko.
Obecnie życie, swoim zwyczajem, toczyło się dalej, a Idalia, jak każdy z nas, musiała mu sprostać. Jak umiała.
Wyciągnęła więc kluczyki ze stacyjki już sprawnym, pewnym ruchem i szybko wysiadła we wszechogarniającą ciemność. Późne powroty, pomyślała wbiegając po schodach, też mają swoje zalety, przynajmniej nikt człowieka nie zaczepia. Wkrótce, wkładając klucz do zamka przekonała się, że w tej kwestii pomyliła się na pewno.
- Pani doktor - usłyszała konfidencjonalny szept.
Wzdrygnęła się lekko, a zaraz potem uderzyła we włącznik na ścianie. Na klatce rozbłysło światło, przed Idą, naprzeciwko, stała sąsiadka. Z naprzeciwka.
- Niech pani na chwilę do mnie zajdzie.
- Pani Krysiu, późno już, jutro przyjdę pomóc w czym trzeba.
- Tyle że to jest, pani doktor, strasznie ważne.
Ida wzięła głęboki oddech i z ociąganiem przekroczyła próg mieszkania staruszki. Jeszcze dobrze nie zamknęła za sobą drzwi, a już o nogi otarła jej się kotka Zuzia.
- Cześć, koteczku.
Lekarka schyliła się, delikatnym gestem pogłaskała lśniące futerko i podrapała zwierzaka za uchem.
- No ja mówię pani doktor już któryś raz, a jak ja mówię, to ja wiem, Zuzinka panią lubi, a jak ona kogoś lubi, znaczy dobry człowiek jest. I kotek by się pani przydał, przynajmniej by do pustego domu nie wracała i sama jak ten pies, bez obrazy, nie była na świecie. Sami to, pani doktor, mogą być starzy, jak ja, a nie piękna i młoda kobieta, jeszcze po szkołach.
Idalia uśmiechnęła się mimo woli.
- Rozważę kwestię kotka, obiecuję, tylko czy on by chciał sam w domu całymi dniami siedzieć?
- A chciałby, bo wierny by był i kochałby panią bez warunków, jak to ludzie się od zwierząt uczyć kochać powinni.
- W czym mogę pomóc? - Ida pospiesznie przeszła do rzeczy.
- Ano ja dla pani coś mam.
- Dla mnie?
- Nie ode mnie, nie tym razem znaczy. Bo to było tak: wracam ja dzisiaj ze sklepu, ledwo ciężkie siatki niosę...
- W zeszłym tygodniu, przynosząc zakupy, prosiłam panią, żeby mi pani mówiła, kiedy czegoś potrzebuje, ja bym kupiła przecież.
- Ano wiem, ale wtedy obiad bym jadła na kolację. Poza tym kto by tam głowę pani doktor mną zawracał. Już i tak pani dla mnie dobra jak córka.
- Prosiłam panią.
- No dobrze już, dobrze, nie w tym przecież rzecz.
Idalia westchnęła.
- Słucham.
- I jak już blisko naszych drzwi byłam, to słyszę - dobija się ktoś do pani. Stoi i raz to dzwoni, raz to puka, a i jeszcze się dziwi, że mu nikt nie otwiera. Co on to, pytam go, nie wie, ile to lekarze pracy mają, żeby ludzkie życie i zdrowie utrzymywać? A on do mnie, że kwiaty dla pani ma dostarczyć, bo on jest, znaczy praca jego taka, poczta kwiatowa.
- Słucham?
- A niech pani doktor tyle nie słucha, tylko patrzy.
Rzeczywiście, na stole stał kosz pełen czerwonych róż. Łącznie było ich około pięćdziesięciu.
- No, ale że pani doktor się nie pochwaliła, jaki to kawaler się o panią uprzejmy stara, to ja się powinnam na panią tu i teraz obrazić, na śmierć!
Ida zaskoczona wpatrywała się w kwiaty, kompletnie nie mogąc zrozumieć, co się właściwie dzieje.
- Ale nikt się o mnie nie stara, pani Krysiu, on, ta poczta znaczy, nie powiedział od kogo? - Idalia w oszołomieniu przejęła sposób wyrażania pani Krystyny.
- Nic a nic, a pytałam, może mi pani wierzyć, ale tam pod kwiatuszkami coś jest, koperta jakby. Wszystkiego się pani na pewno dowie, bo ja cudzej korespondencji nie otwieram.
Idalia automatycznymi ruchami wzięła kosz w obie dłonie i skierowała się do drzwi.
- Dziękuję pani, jutro przyjdę po listę zakupów.
- A to tak łatwo nie ma, że dziękuję i już, bo ja obiadek dla pani doktor mam, jadła pani dzisiaj obiadek?

*
Ida obiadek zjadła ze smakiem, choć lekko drżącą dłonią. Teraz, siedząc już we własnej kuchni, bezmyślnie gapiła się na leżącą na stole kopertę. Starała się zmusić do jej otwarcia, choćby i siłą woli.
- Nikt już nigdy nie sprawi - powiedziała na głos, wkładając w te słowa wszystkie siły i całą pewność. - że będę się bać.
Kopertę otworzyła.
W środku znajdowała się biała kartka, na której drukowanymi literami był wypisany krótki tekst: "Te kwiaty są po to, żebyś mnie pamiętała, bo ja nigdy o tobie nie zapomnę. Idalia - z języka greckiego oznacza "widzę słońce", czy może być piękniejszy widok? Mam nadzieję, że lubisz czerwone róże".
- A idź do najpodlejszych diabłów, pieprzony psychopato!
Mimo chęci, uchem terapeuty, wysłyszała w swoim głosie histerię. Pierwszą rzeczą, którą zrobiła, zupełnie nieterapeutyczną, był mocny zamach, aż zabolało ją w barku, po czym misternie skomponowany bukiet rozprysł się na ścianie, wprawiony w ruch całą siłą jej drobnego ciała. Nie umiem panować nad złością, pomyślała przelotnie. Drugą, również nieprofesjonalną rzeczą było rzucenie się na łóżko i gorzki, długi i rozpaczliwy płacz, aż zabrakło jej i tchu, i łez. Jeśli płacz oczyszcza, Idalia była tej nocy nieskazitelnie czysta, czysta niemal jak łza.

poniedziałek, 2 lutego 2015

21.

"Błędy - powiedział z wysiłkiem - też się dla mnie liczą. Nie wykreślam ich ani z życia, ani z pamięci". 

*****

Głośne pukanie do drzwi wyrwało Marka z bynajmniej nie fascynującego świata kart pacjentów. Boleśnie niewypełnionych kart.
- Ile ja ci razy mówiłem, synu, żebyś brał klucze, kiedy wychodzisz z domu - marudził idąc do drzwi.
- Gdybym je miała, tato, wzięłabym z rozkoszą, a z jeszcze większą zrobiła z nich użytek - w drzwiach stała rozpromieniona Agata.
- Hej, nie spodziewałem się ciebie tu dzisiaj. Tym bardziej się cieszę - zwichrzył jej włosy.
- Ano widzisz, Wiki zamieniła się na dyżur, a skoro ty dzisiaj toniesz w papierach, pomyślałam, że czemu miałbyś nie odsunąć utonięcia do jutra.
- Już dosłownie nie wiem, co piszę, przyda mi się przerwa.
- Każda wymówka jest dobra, ale popieram - przytuliła się do niego mocno.
- Czego się napijesz?
- Najchętniej świeżego powietrza, chodźmy na spacer.
- Zimno jest.
- E tam, zaledwie rześko, i piękny śnieg, no chodź, staruszku.
- Oczywiście, jak sobie życzysz, moja pani.
- Uważaj, bo jeszcze ci uwierzę, że tak będzie wszystko po mojej myśli.
- Zacznij wierzyć, a przekonasz się.
Szli powoli, trzymając się za ręce, śnieg skrzypiał pod ich butami. Wiatr czerwienił policzki. I nade wszystko było im dobrze. Iść obok siebie, razem oddychać i milczeć też wspólnie.
- Chciałabym mieć pewność, że tak będzie już zawsze. Albo przynajmniej długo. Nieskończenie długo.
- Jak?
- Że za dziesięć lat też będziesz tak szedł obok mnie, myślał o niebieskich migdałach, że będziesz taki zrelaksowany, a ja nie będę się już musiała w nikim więcej zakochiwać.
- Nie będziesz musiała.
- Dorocie też tak mówiłeś?
- Agata.
- No co Agata.
- Nie bądź wredna, nie jesteśmy tu z sobą po to, żeby jedno drugiemu próbowało dokopać.
- To rozmawiaj ze mną poważnie. Nie próbuję być wredna. Ciągle się biję z myślami. Ciągle zastanawiam się, co będzie, jeśli nam nie wyjdzie.
- To może załóż, że jednak nam wyjdzie.
- Z Dorotą też zakładałeś, że wyjdzie, a teraz nawet "cześć" nie umiecie sobie powiedzieć bez agresji.
- Uwzięłaś się. Komplikujesz, mieszasz siebie z czymś, co w ogóle cię nie dotyczy.
- Z Dorotą?
- Irytujesz mnie.
- Marek! Do cholery! Chcę wiedzieć, na czym stoję. Rozwaliłeś sobie rodzinę, podobno nie dla mnie, ale gdyby mnie w pobliżu nie było, pewnie dłużej byś analizował, czy na pewno warto to robić. I jeszcze się dziwisz, że się zastanawiam, czy za dziesięć lat nie rozwalisz w ten sam sposób naszej rodziny?
- Myślisz o mnie wyłącznie w samych superlatywach, dzięki, cenne. Jeszcze niczego ci nie obiecałem, a ty już masz pewność, że nie dotrzymam słowa.
- Bo kiedy mi obiecasz - Agata zatrzymała się, włożyła ręce do kieszeni kurtki, stanęła na przeciwko Marka i spojrzała mu w oczy. - I nie dotrzymasz obietnicy, ja nie pójdę w twoje ślady, ja kolejny raz nie spróbuję.
Patrzyli na siebie w milczeniu, Agata spokojnie, Marek z rozdrażnieniem. Pierwsza wzrok spuściła Agata.
- Ja dotąd poważnie się nie wiązałam. Nie wiem, na czym polega taka obietnica. Zawsze myślałam, że ślub jest przypieczętowaniem. Że jest pewnością, raz na zawsze danym słowem. a skoro nie jest, to co nim jest?
- Wspólne staranie się o to uczucie. I o codzienność.
- Nie staraliście się?
- Bardzo krótko.
- Kilkanaście lat, po prostu milisekunda.
- Mieliśmy takie same priorytety. I tak samo ustawione.
- To dlaczego nie wyszło?
- Bo pierwszym, Agatko, była praca, a drugim dziecko. Dla nas nam już priorytetów nie zostało.
- I to jest ten błąd, na którym się nauczyłeś?
- Dobrze kombinujesz.
Agata przetarła dłonią ośnieżoną twarz mężczyzny.
- A jeśli mimo twoich starań ja też popełnię ten błąd?
- Powiem ci o tym. A potem zdecydujesz, co z tym dalej robić, ale wierzę, że mimo wszystko nauczysz się na moim. Znacznie mniej bolesna byłaby to lekcja.
- Ale skoro tak, to dlaczego tyle czasu ciągnęliście tę farsę?
- Dla kogo.
- Czy ty naprawdę myślałeś, że Radek nie widzi i nie czuje przepaści między wami?
- Naprawdę. To w końcu był priorytet drugiej kategorii, pierwszy mi zajmował większość życia.
- A teraz?
- Teraz jestem obciążony workiem doświadczeń. Jeśli dołożę więcej negatywnych, nie udźwignę.
- A Radek?
- Jest dla mnie drugi po tobie. Prawie dorosły. Na razie jeszcze za bardzo smarkaty, żeby zrozumieć, że ludziom czasem nie wychodzi. Dlatego mam nadzieję, że ty postarasz się mimo wszystko zrozumieć jego i dać mu czas na zaakceptowanie nowej sytuacji.
- Nie muszę się starać, ja go rozumiem, moi rodzice się rozwiedli i buntowałam się dokładnie tak jak on, tylko mocniej. zrozumiałam ich dopiero, jak mi nie wyszło z pierwszym chłopakiem. Ale to zupełnie inna historia.
- Ja wiem, że on zrozumie, mimo wszechobecnej pracy trochę go znam.
- Cóż... To co chciałbyś mi obiecać, skoro już jestem priorytetem?
- Szczerość. Tylko tyle.
- I to nam wystarczy?
- Gdybym był szczery z Dorotą, rozwiedlibyśmy się po roku i Radek miałby dwoje szczęśliwych rodziców mieszkających osobno, dla których priorytetem byłby on. Jeśli zabraknie nam szczerości, nic nie zostanie, a z nią możemy odbudować wszystko.
- W takim razie przyjmij również moją. A póki co popatrz, co tam się dzieje.
- Zbiegowisko jakieś, i chyba na ziemi leży człowiek, chodź, sprawdzimy to. Może potrzebna jest pomoc.
Podeszli, a tłumek gapiów natychmiast się rozstąpił, na ziemi rzeczywiście leżał nastolatek, wszyscy patrzyli, nikt nie zamierzał reagować.
- Jesteśmy lekarzami, co tu się stało? - Marek od razu przeszedł do rzeczy.
Z grupki wystąpiła starsza kobieta. Podeszła do Agaty.
- Pani, naćpany jaki, albo co, wiadomo to teraz? A człowiek by się litować chciał nad takimi.
- To ulitowała się pani - Agata się zirytowała. - Jest przytomny?
- A bo to ja wiem, ja mam sprawdzać? Jeszcze mnie od tych jemu podobnych wyzwie.
- Proszę się odsunąć, wszyscy, natychmiast! Karetki oczywiście nikt z Państwa nie wezwał?
Agata trzęsła się ze złości. Nikt jej nie odpowiedział, ale ludzie posłusznie się odsunęli. Oboje szybko uklękli przy chłopaku na śniegu i rozpięli mu kurtkę, szukając obrażeń i pobieżnie go badając. Marek sprawnie przeszukał jego plecak.
- Marek, dzieciak ma drgawki i rozszerzone źrenice, może rzeczywiście jakieś prochy.
-Pudło, pani doktor, hipoglikemia, ma w plecaku glukometr.
- A na ciele pompę. To mu z jakiegoś powodu nie zadziałała, hej, dzieciaku, słyszysz mnie?
- Gdzie ja jestem?
- Aktualnie w śniegu na ulicy, jak masz na imię? Dlaczego pompa nie podała ci dostatecznej ilości insuliny?
- Patryk, zawaliłem.
Chłopak zamknął oczy i osunął się z powrotem na ziemię.
- Mierzymy mu, dawaj ten glukometr. Umiesz ogarnąć taką pompę? A zwykłej insuliny w tym plecaku przypadkiem nie ma?
- Przepraszam - młoda dziewczyna chwyciła Agatę za ramię. - Słyszałam o hipoglikemii, moja mama ma cukrzycę, pobiegłam tu do sklepu za rogiem, zrobili gorącą herbatę, słodką.
- Dzięki, dziewczyno, jako jedyna zdałaś egzamin dojrzałości. Patryk, siadaj, chłopie.
Marek powoli podał chłopakowi kubek, Patryk pił małymi łykami i wyraźnie przychodził do siebie.
Kiedy był już w stanie wstać i usiąść na ławce, dokonali spokojnie pomiaru cukru.
- No, powoli rośnie, 70 jednostek, gdzieś ty się, chłopaku, tak urządził! - Marek był zirytowany.
- Moja wina, trochę zawaliłem. Poszliśmy z chłopakami na łyżwy, spontan, dużo wysiłku, żadnego posiłku. Chciałem raz zrobić coś jak wszyscy. No i zupełnie zapomniałem i o zmierzeniu tego cukru, i o przestawieniu pompy na więcej jednostek. Uratowaliście mi życie, dzięki. Próbowałem tym ludziom coś tłumaczyć, ale nie chcieli mnie słuchać, gdyby nie wy, byłoby ze mną krucho. Pewnie myśleli, że popiłem z kolegami. Standardowo.
- Żeby tylko, jesteś przecież ta dzisiejsza młodzież - Agata uśmiechnęła się do Patryka ciepło.
- Nie ma to jak mieć fart i trafić na dwójkę lekarzy. Nie zapomnę wam tego.
- Nie zapomnij to ty dbać o swoje zdrowie, dzieciaku, z cukrzycą można normalnie żyć, jak wszyscy, ale tylko wtedy, kiedy się o niej pamięta. Gdybyś zwiększył insulinę, albo coś zjadł, nie odczułbyś tego wysiłku.
- Jasne, nauczyłem się na błędzie, zapamiętam.
- No, na szczęście na tym błędzie my się akurat uczyć nie musimy.
Lekarze spojrzeli na siebie czule.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz, zupełnie nie musisz - Agata się roześmiała. - Pomóc ci wrócić do domu?
- No co pani, i tak już mam totalny obciach. Dam radę.
- To w takim razie uważaj na siebie, a my uciekamy do domu, teraz nasza kolej na gorącą, słodką herbatę.